Tongariro Alpine Crossing – Nowa Zelandia
Dzwoni budzik, otwieram oczy i pierwsze co to odsłaniam zasłonkę w kamperze i patrzę jaka pogoda. Nie pada! Co prawda błękitnego nieba jak na lekarstwo, ale ważne, że sucho. Pobiegłam jeszcze do recepcji, żeby się upewnić czy na pewno szlak dziś otwarty. Pani z uśmiechem na twarzy powiedziała, że mamy zabrać ze sobą krem z wysokim filtrem. Yes! No to idziemy na wyprawę życia 🙂 Pakujemy do plecaków wszystko co potrzeba. Dużo wody, lunch, batony, orzechy, owoce, pelerynę, no i oczywiście krem z filtrem, chociaż póki co nic nie wskazuje na to, żeby się przydał. Samochód za zgodą zostawiliśmy na parkingu przy kempingu, nawet po powrocie mogliśmy skorzystać jeszcze z prysznica, bo później jedziemy od razu dalej, do Wellington. Wsiadamy do autobusu, który zawiezie nas na początek szlaku i później nas zabierze z powrotem. Warto wiedzieć, że szlak jest tylko w jedną stronę więc jeśli się wybieracie samochodem, to i tak musicie wziąć z powrotem autobus, a różnica w cenie to zaledwie 5$ więc bez sensu jechać samochodem, szukać miejsca parkingowego, które jest dość ograniczone i jeszcze się stresować czy podczas naszej nieobecności, ktoś nie postanowi poszukać w kamperze jakichś cennych rzeczy. To jedyne miejsce w NZ gdzie ostrzegają przed włamywaczami. Wchodzimy zatem na szlak. Jest 7:00 rano. Pierwsze kilometry idzie się całkiem spoko, bo po płaskim, wokoło pełno wrzosów. Jest zimno i mgliście, ale jakieś pierwsze promyki słonka przedzierają się przez chmury. Nadzieja jest 🙂
Codziennie ten szlak przechodzi kilka tysięcy ludzi. Na szczęście przestrzeń jest ogromna i w ogóle się tego nie czuje . Droga jedna, wszyscy idą ładnie gęsiego jeden za drugim. My też. Ten kto był na bieżąco z naszą wyprawą na Instagramie, ten zapewne pamięta, że w pierwszym tygodniu Marcel był chory. Złapał jeszcze w Holandii jakieś paskudne grypsko, 28h lot samolotem mu w tym nie pomógł, potem jetlag. To wszystko spowodowało, że czuł się tak fatalnie, że wylądowaliśmy w szpitalu. Dzień w którym musieliśmy przejść prawie 20km, był praktycznie pierwszym dniem, kiedy czuł się trochę lepiej, ale organizm był dalej osłabiony. Dlatego tempo mieliśmy wolniejsze, żeby dobrze rozłożyć siły i żeby udało nam się dojść do celu. Kolejne kilometry już bardziej pod górkę. Zaczyna się zadyszka. Trzeba robić krótkie przerwy. Choćby na łyka wody.
Nachylenie terenu zwiększa się coraz bardziej i zaczyna się nieskończona ilość schodów. Wloką się strasznie, ma się wrażenie, że zaraz dojdzie się nimi do nieba. Nie muszę chyba mówić, że zmęczenie daje się we znaki. Wejście na 3 piętro powoduje zadyszkę, a my weszliśmy chyba setne piętro, albo i wyżej. W internecie wyczytałam gdzieś, że to łatwa trasa. Nie wiem kto to wymyślił. Dla mnie łatwa trasa, to taką, którą każdy bez większego przygotowania może przejść. Nawet staruszek 60 letni. Co do tego mam obawy i na pewno ten szlak łatwym bym nie nazwała. Idziemy już ze trzy godziny. Im wyżej tym zimniej. Coraz gorsza widoczność. Coraz bardziej wieje. Zaczyna być naprawdę nieprzyjemnie. Robimy coraz częstsze przerwy. Marcel jest zmasakrowany. Martwi mnie czy on w ogóle przejdzie ten szlak. Do celu jeszcze daleko.
Kolejne kilometry za nami. Zaczyna się prawdziwa szkoła życia. Nigdy po górach nie chodziłam, więc kondycja pozostawia pewno wiele do życzenia. Zmęczenie, przeszywający wiatr i widoczność na 10 metrów nie pomagają. Pokonuję kolejne metry, nogi już odmawiają posłuszeństwa, twarz sina od zimna, kurtka przeciwwietrzna, polar i koszulka termiczna z długim rękawem nie pomagają, trzęsę się z zimna. W myślach przeklinam panią z informacji, zamiast kremu z filtrem mogłam lepiej zabrać szalik, czapkę i rękawiczki, na pewno bardziej by się przydały. Łzy napływają mi do oczu, bo widzę, że powoli dochodzimy do szczytu, a tutaj pogoda fatalna, nic nie widać, wszędzie mleko. Widzę, że niektórzy wracają spowrotem. Wychodzimy na samą górę i w miejscu gdzie mieliśmy zjeść lunch z najpiękniejszym widokiem na świecie jest tak:
Luncz zjedliśmy w milczeniu. Nikomu nie chciało się gadać. Każdy zmęczony na maxa i jeszcze wszystko na nic. Żadnego widoku. Chmury gęste, aczkolwiek pędzą jak szalone. Wstajemy i zaczynamy schodzić w dół. Jeszcze ostatnie spojrzenie na jeziorko i nagle zaczyna coś być w dole widać. Krzyczę do chłopaków, żeby zaczekali, że zaczyna się przejaśniać. Schodzimy jeszcze kawałek w dół i nagle dosłownie z sekundy na sekundę zaczyna być widać coraz więcej błękitnego nieba. Niewiarygodne ale w kilka minut zrobiła się cudowna pogoda! Wyszło słonko, a po chmurach nie było ani śladu. Przypuszczam, że gdyśmy szli szybciej, to byśmy zeszli w dół i to wszystko co zaraz zobaczycie pozostałoby nam jedynie do zobaczenia w internecie. Wbiegam szybko z powrotem na górę, żeby zrobić dla was fotki, no i widoki są takie!!! 🙂
Łzy rozpaczy zamieniły się szybko w łzy szczęścia. To był nieprawdopodobny widok. Dosłownie tańczyłam na górze. Nie mogłam przestać robić zdjęć. To było coś niesamowitego. Podwójne szczęście. Że dotarliśmy tutaj i że w ostatniej dosłownie chwili te wielkie i ciężkie chmurzyska rozeszły się. Opłacało się! O bólu w nogach, zamarznietym nosie i zmęczeniu szybko zapomniałam. Taka podróż na szczyt to tak jak nasze życie. Żeby dotrzeć tam gdzie zmierzamy, potrzeba czasami wiele wysiłku. Nie rzadko napotkamy wiat, który będzie wiał nam prosto w twarz, będziemy musieli omijać przeszkody, które staną nam na drodze. I nawet jeśli będziemy już u celu, może zdarzyć się tak, że to jednak nie to czego oczekiwaliśmy. Ale czasami wystarczy odrobina cierpliwości, i cały świat staje przed nami otworem. Wiele osób rezygnuje gdzieś po drodze. Szkoda. Trzeba zawsze walczyć do końca, z zaciśniętymi zębami, bo na wytrwałych zawsze czeka nagroda.
To tutaj w Mordorze kręcono wiele scen z Władcy Pierścieni. Zdecydowanie najpiękniejsze miejsce na północnej wyspie Nowej Zelandii. I myślę, że nawet dość ostro walczy z Mount Cook. Do dziś nie umiem się zdecydować, które z tych dwóch miejsc skradło moje serce bardziej. Ale co tam, nie będziemy się licytować. Widoki trzeba podziwiać 🙂 Cieszę się, że udało nam się tutaj dotrzeć w pełnym składzie, bo nie ukrywam, że przez pół szlaku miałam wizję krążącego nad nami helikoptera, który zgarnia Marcela ze szlaku. To był dla niego mega wysiłek. Biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze dwa dni wcześniej leżał cały dzień na tylniej kanapie kampera, to spisał się na medal.
Nacieszyliśmy oczy, to teraz czas schodzić w dół. Nie ociągamy się, bo chcemy zdążyć na pierwszy autobus. Jeden odjeżdża o 15:30 a drugi o 17:00. Ponieważ przez czekanie na dobrą pogodę straciliśmy jeden dzień, musimy jeszcze dziś dotrzeć w Wellington. Następnego dnia o 8:30 mamy prom na południową wyspę. Zbieramy zatem cztery litery i schodzimy. Jeśli kiedyś myślałam, że wchodzenie na górę jest męczące, to byłam w dużym błędzie. Schodzenie to był prawdziwy koszmar. Jeszcze z samej góry to jakoś szło, bo było płasko. Później zaczęły się schody i moje kolana dostały tak w kość, że myślałam, że będę wyć z bólu. Byłam prawie pewna, że skończyły mi się w kolanach wszystkie płyny i że już nigdy nie wrócą do poprzedniego stanu 🙂 Na szczęście mieliśmy ze sobą jakieś maści rozgrzewające, dzięki którym mogłam w ogóle dojść pod prysznic. W internecie czytałam gdzieś jak kilka osób radziło, żeby zaoszczędzić na autobusie, to że można wrócić się z góry z powrotem. Nie róbcie tego! Droga w dół też jest piękna, a trasa do pokonania taka sama. Zresztą zobaczcie sami.
Takiego zmęczenia jak w tym dniu jeszcze nigdy w życiu nie odczuwałam. Ale udało nam się dotrzeć i zdążyliśmy nawet na pierwszy autobus, który zawiózł nas na kemping. Taka moja rada jak się wybieracie tutaj, to trochę poćwiczcie w domu, przygotujcie kolana, żeby potem nie przechodzić katuszy, tak jak ja 🙂 No i krem z filtrem też się przydał 🙂 Szybki prysznic, obiad w zajeździe przy drodze i ruszamy do Wellington. Przed nami 300 km do pokonania. Przewidywałam zrobić tę trasę w ciągu całego dnia na spokojnie, no ale wyszło jak wyszło. Mieliśmy za to po drodze piękne widoki przy zachodzącym słońcu.
Informacje praktyczne:
-Tongariro Alpine Crossing to 19,5km trekking. Średnio jego przejście zajmuje 7-8h. Wymagane porządne buty trekkingowe, najlepiej nad kostkę, ale sporo osób było w adidasach, więc jak widać też można.
-ponieważ trasa jest jednokierunkowa macie dwie opcje, albo zamawiacie z kempingu shuttle bus za 35NZ$ w dwie strony, albo jedziecie samochodem/kamperen na parking Mangatepopo i później po zejściu bierzecie autobus w jedną stronę za 30NZ$
-na trasie są toalety, w trzech miejscach. Oczywiście kolejki mega długie, no ale jak trzeba, to trzeba.
-ubierzcie się na cebulkę, i przede wszystkim ciepło, bo na górze wieje i zimno. Porządny polar i kurtka przeciwwietrzna wskazane. Plus krem z filtrem oczywiście. Duuuzo wody i jedzonko, bo na szlaku sklepów brak 🙂
Wybierasz się do Nowej Zelandii? Tutaj znajdziesz inne posty z tego niesamowitego miejsca na ziemi. A jeśli podobał Ci się tekst, to dołącz do uzależnionych od podróży na Facebooku.Tam relacje na żywo, podróżnicze dyskusje i wiele innych. Zapraszam!
Uściski, M.
atrakcje w nowej zelandii, ceny w nowej zelandii, ciekawe miejsca w nowej zelandii, co zobaczyc w nowej zelandii, jak podrozowac po nowej zelandii, nowa zelandia kiedy jechac, nowa zelandia najpiekniejsze miejsca
Moda i takie tam
Mordor <3 Jak tam kiedyś pojadę do NZ, choćby nie wiem co 🙂
staruszek
60 letni człowiek to NIE jest STARUSZEK !!!
Maryla
No faktycznie, przesadzilam troche 🙂 Mialam na mysli kogoś starszego 🙂
Marzena
Podziwiam was oboje ale widać, że warto było 🙂
ana-looka
pięknie to wszystko opisałaś!!! Zgadzam się z Tobą – czasami widzimy tylko beznadziejność i poddajemy się a tymczasem w jednej chwili los się odwraca i świeci słońce 🙂
pozdrawiam 🙂
Agnieszka F.
No powiem, że jak zwykle wymiękam. Warto było ‘poprzechadzać’ się w tych górkach i poogląac te bajeczne bajorka ;))))))
Travelling Milady
Nie ma co, warto być pokonać te 100 pięter. Za każdym razem zadziwia mnie to, jak bardzo zmienia się w górach pogoda. Na szczęście, bo gdyby się nie rozpogodziło to ten post miałby dużo smutniejszy wydźwięk. Nowa Zelandia to chyba moje największe marzenie.
Aasia
Dawno do Ciebie nie zaglądałam .A tu bez zmian 😉 jak zwykle przepiękne zdjęcia .Skąd by nie były – cudo .
No talent , po prostu talent 🙂
Justyna (Ruda Paskuda)
Bajeczka!!! Ja chce tam byc!!!
Karola | Życie Me
Mistrzostwo! Z dziką przyjemnością bym się tam znalazła.
Cieszę się, kochana, że nie zrezygnowaliście. Bo nagrodę Wam pogoda zaserwowała zacną. Pięknie!
A co do kondycji, to my mimo, że po górach łazimy (o czym zresztą wiesz), to za każdym razem mówię, że umieram. Podczas niedawnego pobytu w Alpach też zaliczyłam kilka “zgonów” i stwierdzeń, że dalej nie idę. 😀
Żwawy Leniwiec
Niesamowite widoki…
Chmury rzeczywiście mogą zepsuć humor, kiedy idzie się w takie miejsce… Dobrze, że w końcu się rozeszły. Pięknie! 🙂
dawid
Świetne zdjęcia ! Wyruszamy w lutym 2018. Gdzie nocowaliście ? Skąd wyrusza bus ?
Maryla
Nocowalismy w Plateau Loge, stamtad tez zabral nas bus.
Adam
W którym miesiącu przeszliście przez Alpine Crossing? W lipcu? Uściski serdeczne!
Maryla
Koncem lutego.