Kitchen – Part I

Wiem, że pewno większość z was już zwątpiła, że kiedykolwiek zobaczy moją kuchnię po remoncie i możecie mi wierzyć albo nie, ale chciałam wam ją pokazać już dawno temu. W tym celu poświęciłam niemal cały dzień na robienie fotek, ale chyba pogoda mi nie sprzyjała, bo jakieś beznadziejne wyszły, ciemne, a jak były doświetlone to pełno szumów od wysokiego ISO. Koniec końców, stwierdziłam, że poczekam na ładniejszy dzień i zrobię je od nowa. No i nadszedł kiedyś taki dzień kiedy znalazłam wolną chwilę, piękne słonko, zdjęcia wyszły super…tylko, no właśnie…mężu przez przypadek wykasował mi je z karty 🙁 Załamana byłam totalnie, bo poświęciłam zdjęciom kolejny dzień, do tego byłam zadowolona z rezultatu no ale cóż, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Mężu odsłuchał swoje, a ja musiałam trochę ochłonąć i odczekać zanim zabrałam się za focenie po raz trzeci. Tym razem ostatni! I dzięki Bogu, bo gdyby teraz coś nie wyszło to chyba byście nigdy nie zobaczyli tych zdjęć, bo nie cierpię, nie znoszę i nie nawidzę robić czegoś dwa, a tym bardziej trzy razy…o czwartym nie ma mowy. Myślę, jeśli, ktoś chciałby zafundować mi tortury to mógłby spokojnie kazać mi napisać długi tekst, potem go zmazać i kazać pisać od nowa. No dobra, to wytłumaczyłam się trochę, mam nadzieję, że ci co tak długo czekali wybaczą 🙂

Chyba od zawsze miałam w głowie swoją wymarzoną kuchnię. Pamiętam, jak z 15 lat temu wpadł mi w ręce pewien magazyn wnętrzarski i to właśnie tam  po raz pierwszy zobaczyłam piękną czerwoną kuchnię otwartą na salon, z dużą wyspą na środku. Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia i nie mam tutaj na myśli koloru, a sam fakt, że była duża, przestronna no i posiadała wyspę. Myślę, że gdybym dobrze przeszukała moje rzeczy u mamy to na pewno znalazłabym gdzieś wyrwaną kartkę z tego magazynu 🙂 Tak więc, kiedy to podjęliśmy z mężem decyzję o zmianie kuchni, pierwsze co stanęło przed moimi oczami to piękna wyspa z dużym blatem do pracy. Problem był tylko jeden, nasza kuchnia niestety ani trochę nie przypomina dużej, a wyspa która wydawałoby się, że powinna jakoś się zmieścić, nie chciała się w żaden sposób wkomponować. Nie pomogły żadne pomysły z przesuwaniem i burzeniem ścian, nie pomogły nieprzespane noce, ani nawet dwóch projektantów, którzy twierdzili, że nie ma rzeczy nie możliwych.

Styl. To była kwestia sporna. Mężowi marzyła się bała, nowoczesna, minimalistyczna kuchnia na wysoki połysk, a mi sielska anielska kuchenka z dalekiej Prowansji najlepiej z litego drewna. Ponieważ ani ja się nie zgadzałam na wysoki połysk, ani on na fronty z  desek musieliśmy znaleźć jakiś kompromis. Hehhh…łatwo nie było, bo to mniej więcej jak zrobienie z Mercedesa i Malucha jednego samochodu. No ale po obejrzeniu 1001 kuchni zdecydowaliśmy, że połączymy te dwa style w jedno. Przy czym oboje musieliśmy z czegoś zrezygnować, on z wysokiego połysku, a ja z drewnianych desek….z połączenia wyszły nam białe matowe fronty z tłoczonymi paskami, które są moją prywatną i osobistą namiastką desek 🙂

Tak to zwykle w życiu bywa, marzenia marzeniami, a rzeczywistość rzeczywistością. Zaczęłam zatem od punktu wyjścia, tym razem, wyrzuciłam wyspę z głowy i zaczęłam kombinować, jak tu wszystko rozmieścić, żeby nie tylko się zmieściło, ale też jakoś wyglądało. Jedno wiedziałam na pewno, że nie chcę wiszących szafek. Nie podobają mi się i nie są funkcjonalne. Miałam w poprzedniej kuchni i nigdy nie mogłam w nich niczego znaleźć, kilka rzeczy z przodu widać, a reszta gdzieś z tyłu, wszystko trzeba wyjmować, przyprawy wiecznie rozsypane, bo ciągle nimi manewrowałam, żeby się dostać do tych co z tyłu. Nie wspominając o górnych półkach, do których żeby się dostać musiałam iść po krzesło do salonu. Tak więc szafkom wiszącym podziękowałam raz na zawsze. Za to cały czas kombinowałam jakby tu przemycić najzwyklejszą półkę, na którą mogłabym coś postawić. Tak, tak…lubię ścierać kurze 🙂 A tak na poważnie, to na tej szafce są rzeczy, które codziennie używam, więc nie ma z tym większego problemu 🙂

Kolory. Mąż upierał się przy białej, mi cały czas chodziło po głowie coś bardziej naturalnego. Orzech ciężki do zgryzienia. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na biel, jednak w trakcie projektowania zauroczył nas również kolor taupe, dlatego zdecydowaliśmy na połączenie tych dwóch kolorów. Z czego jestem bardzo zadowolona. Wyszło całkiem ciekawie. I co najważniejsze, mogę w nieskończoność żonglować kolorami dodatków. Na chwilę obecną, jak zresztą w całym domu króluje niebieski vintage w połączeniu z brudnym różem. Ponoć w świecie wnętrzarskim są to kolory 2014 roku, o czym wybierając je kilka miesięcy temu nie miałam pojęcia 🙂 Kolor ścian był w założeniu inny, właśnie w odcieniach taupe, ale ostatecznie zostawiliśmy białe, dzięki czemu jest jasno i kuchnia wydaje się być optycznie większa. Poza tym kolor zawsze można zmienić. Jak się nam znudzi, to w każdej chwili można go przemalować.

Blat. W tej kwestii byliśmy zgodni jak nigdy. Kiedy zobaczyliśmy go na jednej z ekspozycji kuchennych wiedzieliśmy, że to ten i żaden inny. Cena może nie była zbyt przyjazna, ale w tej kwestii postanowiliśmy nie oszczędzać. Blat ma być nie tylko ładny, ale też praktyczny. Dlatego świetna imitacja zniszczonego kamienia okazała się idealnym wyborem. Bardzo fajny ciepły kolor w odcieniach szarości, bieli i taupe. Idealnie wkomponował się w naszą kolorystykę, do tego jest praktyczny, maskuje wszystkie paproszki. Nie trzeba co chwilę biegać ze szmatką. Do tego jest solidny i ponoć można stawiać na nim gorące garnki, choć nie ukrywam, że jak na razie nie starczyło mi odwagi, żeby to wypróbować.

Wybór kuchenki, był chyba najmniej problematyczny. Wiadomo było, że musi być gazowa i posiadać koniecznie 5 palników z czego jeden ekstra duży na woka. Dlaczego gazowa? Bo uwielbiamy kuchnię azjatycką, wok używam średnio dwa razy w tygodniu a wiadomo, że nic tak dobrze woka nie rozgrzeje jak porządny palnik gazowy. Niestety płyty gazowe mają to do siebie, że są trudniejsze w utrzymaniu czystości niż indukcyjne, no ale coś za coś.

Ściana nad blatem. Ten temat spędził najwięcej snu z moich powiek. Nie chciałam płytek, bo mi się kojarzą z pucowaniem fug szczoteczką do zębów, sztucznych płyt też nie, bo mi się po prostu nie podobają, tapety z motywami szybko się nudzą, poza tym są zbyt agresywne i do naszego “nowoczesno-sielsko-anielskiego” stylu i tak by nie pasowały.  Aluminiowa blacha – za ciemne i zimne. Szkło błyszczące – nie moja bajka. No i wyglądało na to, że pomysły i możliwości się wyczerpały. Pewnego dnia  zobaczyłam w Ikei zwykłą ścianę pomalowaną farbą, no ale wiadomo, to ekspozycja, a nie kuchnia do użytkowania z sosem pomidorowym na ścianach i musi być łatwa do czyszczenia. Ta zwykła ściana jednak tak siedziała mi w głowie, że przesłaniała wszystkie inne możliwości. Przetrząsnęłam cały internet i w końcu znalazłam farbę, która była ponoć do tego celu idealna. Tzn. nawet nie farba a lakier, którym zabezpiecza się ścianę przed wilgocią, ale przede wszystkim przed gorącym tłuszczem i przebarwieniami. Najważniejsza i najbardziej problematyczna sprawa, to to żeby lakier był matowy a nie błyszczący, bo właśnie o matowy efekt mi chodziło. Tak więc też zrobiliśmy, tylko, że pod spód wylądowała jeszcze specjalna tapeta ze strukturą , którą się później maluje na jaki kolor się chce, no i na górę specjalny matowy lakier, który mogę wszystkim śmiało polecić. Wszystkie zabrudzenia łatwo się zmywają, a ściana jest piękna, czysta i bez żadnych niepotrzebnych udziwnień.

Jeszcze rzut okiem na całość lewego rogu. A już w następnym poście kolejne odsłony kuchni i zmagań w dokonywaniu wyborów 🙂

lifestyle

Komentarze (54)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

do góry

ZDJĘCIA NA BLOGU SĄ MOJEGO AUTORSTWA I ZGODNIE Z PRAWEM AUTORSKIM , BEZ MOJEJ ZGODY NIE MOGĄ BYĆ NIGDZIE WYKORZYSTANE! JEŚLI CHCESZ UŻYĆ MOICH ZDJĘĆ SKONTAKTUJ SIĘ ZE MNĄ : addictedtopassion@gmail.com